Praca z dziećmi w drodze – wywiad z Martyną Łukaszewską i Izabelą Orłów.
Iza w Przystanku „Świetlica” pracuje już 7 lat. Martyna niewiele mniej, bo 5; teraz jako koordynatorka całego projektu, nie tylko wychowawczyni. Dziewczyny w Przystanku przeżyły wiele ważnych chwil i wchodziły z nim w pełną dorosłość, ucząc się nie tylko o migracjach, ale i o sobie i swoich potrzebach. Praca z dziećmi uchodźczymi jest trudna i związana z dużym ciężarem, ale wyjątkowo wartościowa i przede wszystkim – potrzebna. Jak wygląda taka praca? Co Przystanek oznacza dla dzieci? Jak ważny jest w życiu społeczności uchodźczej?
Przystanek prowadzimy od 2011 roku. Przedstawiając krótki rys historyczny, rozpoczął on swoją działalność w nieistniejącym już ośrodku dla cudzoziemców na Targówku. Ośrodek ten istniał do 2021 roku. Obecnie nie ma ośrodka dla cudzoziemców w Warszawie lub w miejscowościach dobrze z nią skomunikowanych. Istnieje jeden ośrodek w Dębaku (recepcyjny, czyli czasowy) i drugi w Lininie. Jakie są problemy z tymi ośrodkami? Czemu ich mieszkańcy mają związane ręce?
Czym jest Przystanek Świetlica?
Martyna: Przystanek Świetlica to miejsce dla dzieci z doświadczeniem uchodźczym w ośrodkach dla cudzoziemców w Dębaku i Lininie, a tak naprawdę jest to przestrzeń dla dzieci z doświadczeniem migracji przymusowej, gdzie mogą w spokojnym otoczeniu po prostu pobyć. Wszystkie ich emocje są mile widziane, więc oczywiście mamy przygotowane różne warsztaty, zabawy; ale jeśli dzieci mają ochotę po prostu z nami posiedzieć i nic nie robić, nawet poprzeglądać coś w telefonie, to jest to taka przestrzeń gdzie one mogą być po prostu dziećmi. Nie muszą się opiekować młodszym rodzeństwem, wspierać rodziców w sprawach które często są niedostosowane do ich wieku. To też jest coś, z czym mierzą się nasze dzieciaki bardzo często. Wspieranie rodziców w sprawach o których teoretycznie nawet nie muszą albo nie powinny wiedzieć. Bardzo szybko przez to dorastają. W świetlicy nie muszą tego robić, to jest bezpieczna przestrzeń stworzona dla nich.
Iza: Miejsce dla dzieciaków z rodzin które w Polsce starają się o ochronę.
My nie weryfikujemy tego, jakie historie stoją za tymi dziećmi. “Bierzemy je” takimi jakimi są i z tym z czym przychodzą.
Bawimy się z nimi, prowadzimy działania edukacyjne, robimy aktywności sportowe, ruchowe, plastyczne, tańczymy. Ale u podłoża tego wszystkiego jest danie dzieciakom emocjonalnego zaopiekowania i wytchnienia.
Myślicie, że to ważny element życia społecznego w ośrodku?
Iza: Tak, tak! Szczególnie dla dzieci to jest ważne miejsce i to widać po tym, że np. w Lininie teraz są dzieciaki, które naprawdę przychodzą za każdym razem kiedy świetlica jest otwarta i spędzają z nami cały ten czas. Często nie chcą wychodzić na koniec, chciałyby się bawić jeszcze, stosują różne triki żeby nie dać zamknąć nam świetlicy, próbują wchodzić przez okno. Raczej dużo rzeczy wskazuje na to że to jest dla nich ważne miejsce i ważny czas.

A dla rodziców – myślicie że ma to duże znaczenie że jesteście?
Martyna: Tak. To też zależy od rodziców, ale myślę że dużo rodziców postrzega świetlicę podobnie jak my; że to jest taka przestrzeń wytchnieniowa dla dzieciaków.
Jak przyjeżdżają do ośrodka to na początku [dzieci] nie mogą do nas przyjść, jak nie odrobią lekcji, ale potem często rodzice sami namawiają dzieciaki żeby posiedziały z nami najpierw, odrobiły w naszym towarzystwie lekcje, odpoczęły po szkole.
Więc myślę, że rodzice też tak na to patrzą. Bardzo ważne jest też to co robi Iza i Elmira, czyli caseworking [indywidualne doradztwo i pomoc rfodzinom] – myślę, że on nie miałby takiego oddziaływania gdyby nie to, że ludzie najpierw widzą nas jak pracujemy z dzieciakami. Potem dużo łatwiej jest im nam zaufać i powierzyć swoje inne sprawy.
Iza: Tak, jak myślę o tym co świadczy że w Lininie to jest ważne dla rodziców, to przypomina mi się jak zrobiliśmy pierwsze zebranie dla rodziców dzieci przychodzących do świetlicy. Wszyscy na nie przyszli. Jedna osoba się spóźniała, a druga musiała wcześniej wyjść i była zła, że czekaliśmy na osobę spóźnialską, bo sama bardzo chciała być na całości zebrania.
Martyna: I też ta osoba spóźnialska była spóźniona, bo robiła placki dla nas wszystkich! *śmiech*
Czyli w rzeczywistości przystanek działa, dając wytchnienie dzieciom?
Martyna: Uogólniając, pewnie tak. Dla każdego dziecka świetlica jest o czymś innym. Dla jednego jest po prostu o zabawie i dobrym spędzeniu czasu, ale mamy też dzieci, tak naprawdę nastolatki, które otwarcie mówią, że pierwszy raz w życiu mają przyjaciół. I chyba o tym jest dla nich świetlica, o tym że po prostu w końcu gdzieś się czują dobrze, mają przyjaciół, mogą z kimś porozmawiać, nie czują się w żaden sposób oceniane.
Iza: Ostatnio była też u nas sytuacja, że przyszła dziewczynka, która kilkukrotnie płakała podczas trwania świetlicy i widać było, że to nie jest o tym co się dzieje tam, tylko o tym co się dzieje u niej prywatnie.
Dla niej to była przestrzeń do tego żeby się wypłakać, przytulić i dać ujście emocjom. Nie jesteśmy też psycholożkami ani terapeutkami dziecięcymi, i nie do końca wiemy jak na wszystko odpowiadać, ale myślę, że wiele rzeczy się dzieje na poziomie czułej uważności i wyczulonej empatii. One są wystarczające, żeby wiele sytuacji zaopiekować.
Martyna: Tak, zgadzam się, to prawda, aczkolwiek ważne jest to co Marta [psycholożka] zawsze powtarza nam na superwizjach – to co robimy z dzieciakami to właśnie praca z traumą. Możemy sobie myśleć, że to tylko układanie puzzli i robienie masy solnej. Ale myśląc o jakichś moich ciężkich doświadczeniach i zastanawiając się co byłoby dla mnie wspierające, to jest to właśnie bycie razem, bez żadnej oceny, w spokojnym środowisku. Środowisku które nie jest też natarczywe. Mamy plany, przychodząc do świetlicy, ale to co realizujemy to zaledwie 30%. Najważniejsze jest podążanie za potrzebami dzieci. Jeżeli mają taką ochotę, to możemy przez 2 godziny siedzieć na podłodze, rzucać piłkę i układać jakieś dziwne historie. Z resztą jeżeli chodzi o nasze dzieciaki, to tak naprawdę rzadko jest tylko o ich potrzebach i o tym co się dzieje w ich życiu. Dookoła dzieje się tyle ważnych spraw, związanych z ich pobytem, ze szkołą, ze statusem, że rzadko jest to tylko i wyłącznie o nich.
Iza: Bardzo dużo rzeczy w świetlicy się dzieje mimochodem. Mam takich kilka momentów, które bardzo dobrze pamiętam. Dzieci bawiły się klockami któryś kolejny dzień z rzędu, bo miewają takie “fazy”, kiedy bawią się jedną rzeczą. Same coś układały i w pewnym momencie zawołały mnie, i łamanym polsko-angielsko-rosyjskim, a głównie w dari, bo były to dzieci z Afganistanu, zaczęły opowiadać o tym co zostawiły u siebie w domu. Okazało się, że w zabawkach znalazły figurki koni i budowały dla nich stajnię. Zaczęły pokazywać i mówić “Pani, takie! Ja miałam takich trzy w Afganistanie” i zaczęły opowiadać o nich historię. Więc nie miałyśmy wspólnego języka, żeby łatwo się porozumieć, ale poprzez klocki zaczęły opowiadać o tym jak wyglądał ich dom i co w nim zostawiły.
Czy pamiętacie jakieś ważne momenty zmiany w swojej pracy? Tak jak przybycie dzieci z Afganistanu?
Martyna: Jeżeli chodzi o Afganistańczyków, pierwszy raz w życiu mieliśmy w świetlicy tyle dzieci na raz z którymi nie mogliśmy się porozumieć – żadnym językiem. Do tego stopnia, że kiedy wyciągnęliśmy zabawki a dookoła byli rodzice, to myśleli, że to są zabawki które mogą wziąć do domu. Później pół dnia spędzaliśmy żeby je odzyskać. Musieliśmy poradzić sobie tylko gestami, może okazyjnie angielskim, ale to była zupełnie nowa sytuacja. I w ogóle – pracując tu 5 lat, myślę, że moją pracę można podzielić na do pandemii i po pandemii. W czasie pandemii było wspaniale – byłyśmy we 3 [z Izą i] z Mają, i robiłyśmy masę rzeczy. Zabrałyśmy dzieciaki na wyjazd z nocowaniem, dwa razy w ciągu tych samych wakacji, mieliśmy projekty z Biennale, dzieciaki robiły parkoury, brały udział w tworzeniu wystaw, działo się bardzo dużo cudownych rzeczy. Ekipa świetlicowa była stała.
Iza: Było bardzo dużo dzieci które były w świetlicy w takim samym składzie, i do tego było nam o wiele łatwiej, bo byliśmy na terenie Warszawy. W 2021 roku zamknął się ostatni ośrodek który był na jej terenie, na Targówku na Księżnej Anny. To była dosyć smutna historia, bo właściciel ziemi, bo była to ziemia prywatna, sprzedał ją i poinformował o tym ośrodek post factum.
Martyna: To było na Targówku fabrycznym i można sobie wyobrażać że jest to daleko, ale było to zaledwie 15 minut od Wileńskiego, więc bardzo blisko centrum.
Iza: Tak, no i to był ważny ośrodek bo po pierwsze był jedynym zlokalizowanym faktycznie w mieście poza Białymstokiem, bo tam też tak jest. To był też jedyny ośrodek dla samotnych kobiet z dziećmi. Coś takiego nie powstało nigdy więcej, bo w Dębaku jest skrzydło tylko dla kobiet z dziećmi, ale to nie jest to samo. Było tam bardzo dużo kobiet po doświadczeniu przemocy domowej i z trudnymi doświadczeniami które wymagały “specjalnego” traktowania, do tego musiały być oddzielone od mężczyzn. To działało, bardzo dobrze działali tam też pracownicy socjalni którzy faktycznie potrafili się opiekować tymi osobami w adekwatny sposób. Te ośrodki w których pracujemy teraz są jednak dosyć daleko. Dębak jest całkiem dobrze skomunikowany, bo 25 minut idzie się do stacji (przez ciemny las). Linin jest natomiast klasycznym wykluczeniem transportowym. Jest daleko od stacji kolejowej, do Warszawy da się dojechać czterema czy pięcioma konkretnymi połączeniami w ciągu dnia.
Jak się wraca zbyt późno wieczorem, np. jeżeli ma się spotkanie z prawnikiem lub innym konsultantem dopiero o 16:00 i nie wyrobisz się na 18:00 na ostatni powrotny pociąg, to nie masz połączenia do samego Linina, tylko po kilku przesiadkach dojeżdżasz do Góry Kalwarii, w której jeździ 5 taksówek. Koszt jednej takiej taksówki jest większy niż miesięczne kieszonkowe przysługujące osobom mieszkającym w Lininie (!).
W Lininie jest naprawdę wiele osób które w tym momencie są chętne, żeby brać udział w aktywnościach, mają jakieś inicjatywy, chcą brać sprawy we własne ręce, ale nie mogą dojechać do Warszawy. Mogą pozałatwiać swoje sprawy w Piasecznie i Górze Kalwarii, ale dojazd tam też jest bardzo trudny. To sprawia że mają praktycznie związane ręce.
Martyna: Wracając do Targówka, po likwidacji większość kobiet poświęciło bardzo dużo, żeby zacząć pracować i iść “na prywat”, tylko po to żeby nie trafić do ośrodka z mężczyznami. Reszta została przeniesiona do Dębaka. Część z nich zawsze nosiła chusty, ale część zaczęła je nosić dopiero przez trafienie do ośrodka w Dębaku. Sytuacja w której mają z obcymi mężczyznami wspólną, dzieloną przestrzeń, jest bardzo stresująca. Mimo że są tam osobne budynki, to mimo to przestrzeń jest wspólna. Osobne budynki nie pełnią swojej roli.
Faktycznie w Dębaku jest dużo łatwiej z dojazdem, stacja jest bliżej, taksówka jest tańsza, sporadycznie dojeżdża Uber. Ale problem Dębak to ośrodek recepcyjny i tam nie ma takiej stałości jaka była na Targówku, a teraz jest w Lininie. Dużo ciężej zachować jest dynamikę grupy, bo ta grupa jest po prostu non-stop zmienna, jest garstka osób które są tam na stałe i im też jest ciężko jakoś stworzyć swoją grupę, bo nie ma z kogo jej stworzyć. Aczkolwiek też sobie myślę, że przez to że nasz ośrodek w Dębaku jest recepcyjny, a w Lininie pobytowy, to dużą wartością jest to, że jest tam płynność dzieci między ośrodkami. Jeżeli jedno było dwa lub trzy razy w świetlicy w Dębaku, to później jest w Lininie.
Iza: I to bardzo widać od pierwszego dnia, bo jak już się odnalazł w tej świetlicy w Dębaku, która jest w ogóle bardziej atrakcyjna też wizualnie, ma więcej materiałów i tak dalej, to jak już tam dzieciaki spotkały się ze świetlicą to dalej w Lininie przychodzą bardzo chętnie. Też jest Ala która pracuje i w jednej i w drugiej świetlicy. To bardzo fajnie działa, bo już na etapie kiedy są w Dębaku można im powiedzieć “słuchajcie, jak będziecie w Lininie, to jest tam Pani Iza, Pani Ala i Pani Natalia, możecie pójść do nich”. Z resztą, nasza świetlica w Lininie też już nie jest taka brzydka jak była! Jest śliczna, zostaje tylko brudne linoleum, ale powoli zakrywamy je kolejnymi warstwami dywanów. *śmiech* Jest coraz milej!

Jakie są największe momenty zmiany dla dzieci, które widzicie w świetlicy?
Iza: Dla mnie dużym elementem zmiany dla dzieci jest kiedy te zupełnie nie mówiące po polsku w pewnym momencie zaczynają w nim mówić. To nie jest konkretny moment; bardziej najpierw zaczynają używać konkretnych słów, potem zdań i nagle okazuje się, że jesteś w stanie się z nimi komunikować. To jest niesamowite i świetnie pokazuje i to że się integrują, czują się na tyle bezpiecznie emocjonalnie że są w stanie wchodzić w proces nauki, bo dla niektórych bariera językowa wynika z bariery psychicznej. To jest fajny moment i był bardzo namacalny z dziećmi z Afganistanu. Jak dzieci są rosyjskojęzyczne to przejście jest o wiele bardziej płynne, a jak ktoś mówi w dari i nagle zaczyna mówić po polsku i złoży dla ciebie pierwsze zdanie, to jest to niesamowite. Pamiętam jak poszły do szkoły i nauczyły się piosenki “Ta Dorotka”, potem jeździliśmy na rolkach w Dębaku i wszyscy głośno ją śpiewaliśmy, w kółko. *śmiech* To było przemiłe.
Martyna: A propos dzieci z Afganistanu, to one długo nie rozumiały – pomimo dużego zaangażowania szkoły i asystentów międzykulturowych – co dzieje się na lekcjach.
Mateusz mi opowiadał, że spytał się dziecka na lekcji czy rozumie, co się dzieje, a dziecko pokazało że w ogóle nic nie ogarnia. Wyobrażam sobie, że było to też ogromne wyzwanie dla nauczycieli, którzy nigdy nie byli gotowi pracować z dziećmi z doświadczeniem migracji, zwłaszcza w tak odległym kręgu kulturowym i językowym.
Ale w rzeczywistości nie pracowaliśmy z nimi tak długo – przyjechały we wrześniu, a w grudniu większości z nich nie było już w ośrodku, bo wszyscy szybko dostali status. I moim zdaniem to był też pierwszy moment kiedy zaczęliśmy mieć dwie kategorie uchodźców w Polsce. W Dębaku porobiło się bardzo dużo konfliktów o tym, że część osób mieszkało tam od lat i nikt nie miał takiego wsparcia jak osoby które przyjechały z Afganistanu. Potem to bardzo się pojawiło też w kontekście osób z pogranicza polsko-białoruskiego, a potem w kontekście osób z Ukrainy. Sam fakt, że nie muszą ubiegać się formalnie o ochronę międzynarodową pokazuje tak naprawdę tą różnicę. Ale tak po prostu jest i chyba nic z tym nie zrobimy.
Iza: No tak, tak, rzeczywiście to bardzo widać. W zupełnie innej sytuacji są osoby z Ukrainy, w innej są osoby z Białorusi, które też mają ułatwione uzyskanie ochrony, a w innej te z Afganistanu, które jednak Polska traktowała dosyć priorytetowo…
Martyna: No i z godnością…
Iza: Tak, i z godnością, aczkolwiek to już nie jest kwestia samej narodowości, a sposobu przybycia do Polski. Jeżeli ktoś przybywał oficjalną ewakuacją, to był całkowicie inaczej traktowany niż osoby które przybyły tą drogą uznawaną za nielegalną. Osoby które dotarły do Polski za pomocą wiz na lotnisko też były traktowane inaczej niż te, które przeszły przez Zieloną Granicę.
Martyna: Też jest jeszcze inna kwestia czyli usytuowania ośrodków w środku lasu, które nie tylko dla dzieciaków, ale też dla osób po pograniczu polsko-białoruskim już samo w sobie jest bardzo traumatyzujące i retraumatyzujące, bo to jest jakieś powielenie schematu w pewnym stopniu.
To zapytam was trochę bardziej personalnie – jakimi trzema słowami określiłybyście swoją pracę w Przystanku?
Martyna: Każda trzy osobno czy razem? Bo ja mam jedno…
Iza: Ja mam dwa, to może trzy łącznie? *śmiech* Myślę, że po pierwsze troska, po drugie zabawa.
Martyna: Dla mnie to będzie stałość. Zabawa na 100%.
Iza: Dla mnie ta troska jest niesamowicie ważna. Nie pomoc, nie opieka.
Troska jest dla mnie słowem które dużo więcej wyraża – i empatię, i wyrozumiałość, słuchanie, uważne bycie, czułość.
Martyna: Ja w ogóle nie lubię słowa pomoc. Jak opisuję nasze działania, to rzadko kiedy używam słowa pomoc, raczej wolę “wsparcie”. Pomoc jest bardziej taka…
Iza: Ogłupiająca.
Martyna: Tak! Właśnie, że jesteśmy wielkimi panami, w dodatku białymi, i mówimy jak możemy im pomóc i jacy jesteśmy zbawienni. Bardzo tego nie lubię.
Iza: Ja mam takie poczucie, że my mamy w sobie jakąś zdolność wychodzenia poza ten schemat. W sensie, że wiadomo, że ta relacja zawsze jest w pewnym stopniu nierówna, bo my jesteśmy osobami, które przyjeżdżają ze wsparciem i trochę nie da się tego uniknąć.
Ale pamiętam dużo takich sytuacji, w których udało się w jakiś sposób “przekroczyć” tą granicę takiej nierówności, tej jednokierunkowości. To nie jest tylko od nas dla kogoś. Kiedyś przyjechałam na spotkanie z jedną Panią mieszkającą w ośrodku. Miałam na sobie dziurawą kurtkę, bo ja tak chodzę, miewam czasem jakieś plamy czy dziury *śmiech*. I ta Pani na mnie spojrzała i z pełną troską powiedziała: “Ojej, Izoczka, jak ty chodzisz! Przecież ja mam tyle kurtek, dostałam ich dużo, chodź, dam ci jedną!” *śmiech*. To było dla mnie bardzo śmieszne i miłe.
Martyna: Tak samo jest jak Panie czy osoby w ośrodku dla nas gotują. To nie podziękowanie, one podchodzą i mówią “Wy tu tyle pracujecie, cały dzień, przecież jesteście głodni!”. Ile razy musiałam tłumaczyć, że niestety nie zjem kurczaczka, którego dla mnie przygotowali! Siedzi się tam w bliskich relacjach, czasem opartych na intensywnych emocjach, czasem trudno mówić o jakiejś hierarchii. Trochę jak przyjaźń.
Iza: Ja nie czuję, żebym się zaprzyjaźniała z mieszkańcami ośrodków. To bywają dla mnie relacje bliskie, ważne i uczące, ale jednak to wyjście z nierównych punktów jest barierą w przyjaźni.
Martyna: To też bardzo zależy od osób które są w ośrodku. Znam kobietę, która kiedy ja przyszłam do ośrodka na Targówku, była tam już 6 lat. To ja wtedy byłam tam do zaopiekowania! *śmiech* Na początku mojej pracy rzeczywiście wyglądało to trochę inaczej.

Czyli to jest trochę więcej niż praca?
Martyna: Myślę, że tak. Myślałam o tym w kontekście zespołu i myślę, że jesteśmy jedynym zespołem który robi dużo rzeczy poza projektem. Na przykład teraz siedzimy poza godzinami pracy i myślimy, jak sfinansować wycieczkę z nocowaniem dla osób z Linina. To jest coś czego nie musimy robić i czego nie mamy w obowiązkach, a jednak to jedna z najważniejszych rzeczy w tym momencie. Wiele z nas poświęca dużą część wolnych weekendów właśnie na to. Trochę też jest tak, że w świetlicy nie ma osób przypadkowych… chociaż nie, jest na przykład Pan Mati. Źle to zabrzmiało, *śmiech* ale pamiętam jak siedziałam sama w Dębaku z czterdziestką dzieci z Afganistanu mówiących w dari i nie wiedziałam co się dzieje, to był armagedon. Przez cały dzień myślałam, czy znam kogoś kto pomoże mi się skomunikować z tymi dzieciakami i napisałam do Mateusza, który jest moim starym znajomym z liceum. Spytałam, czy nie chciałby trochę popracować u nas jako wolontariusz, a on odpowiedział, że od dawna miał się już odezwać. No i tydzień później Pan Mati był już członkiem świetlicy.
Iza: Poza tym pierwszym momentem przypadkowości, on totalnie jest “Panem Matim”!
Martyna: Tak! Przypadkowy w sensie rekrutacji, ale zdecydowanie jest męską osobą w świetlicy, która jest ważna dla dzieciaków. Wcześniej był nią Losza i myślę, że to miało jeszcze większe znaczenie w kontekście tego że większość dzieciaków na Targówku praktycznie nie miała ojców.
Iza: Niektóre rzeczywiście nie miały pozytywnych męskich wzorców, w ogóle, to prawda. Tak, zgadzam się. A jeżeli chodzi o pytanie, czy to tylko praca, to ja już od dawna nie wyobrażam sobie robienia tego tylko dla pieniędzy czy zapewnienia sobie jakichś materialnych potrzeb.
To w ogóle jest super ważne, żeby praca była czymś więcej niż sposobem na zarobek, solidnym wykonywaniem powierzonych mi działań. Chcę, żeby one same w sobie miały sens i żeby były zgodne z moimi wartościami, i tak mam w świetlicy.
Ja już dużo więcej niż parę lat jestem w stanie poświęcać swój czas na rzeczy niezwiązane ze świetlicą, ale ona jest dla mnie super ważna i to jest fajne, że miewam różne swoje etapy pracy w niej, ale poczucie, że to jest dobra robota, to co my w niej robimy i że to ma znaczenie, zostaje.
Na koniec może powiedzcie jaka jest największa rzecz, której się nauczyłyście o sobie, o życiu, o świecie w Przystanku.
Martyna: Nie powiedziałabym że do końca się tego nauczyłam, ale największym wyzwaniem są dla mnie emocje związane z tą pracą. Nie potrafiłam wyjść, zapomnieć o historiach które słyszałam i o dzieciach które poznałam, wracałam do domu i cały czas to było ze mną. Nie chcę też powiedzieć, że jestem totalnie wyprana z emocji i to mnie nie dotyka…
Iza: W ogóle tak nie jest z tobą! *śmiech* Absolutnie!
Martyna: No może tak, ale jest mi lepiej! Potrafię czasami wyjść z tych emocji. Czasem są sytuacje, takie jak rozpoczęcie kryzysu na granicy polsko-białoruskiej, kiedy nie mogę wziąć prysznica ciepłą wodą bez poczucia winy, że mam do tego dostęp. Mam poczucie, że kiedyś na to tak nie patrzyłam, a teraz już wiem że moja kondycja psychofizyczna jest równie dużo warta. Kondycja osób które robią takie działania jak my, jest bardzo ważna i jest czymś, na co zwracamy uwagę w zespole. To było dla mnie najbardziej przełomowe i największe w kontekście emocjonalnym.
Czasem po prostu trzeba wyjść z takich sytuacji, bo inaczej nie będziesz w stanie pomóc dobrze. Jeżeli będziesz wszystko interpretować w kontekście emocji, to nie dasz rady dobrze pomagać.
Iza: Tak, jesteśmy tak naprawdę swoim podstawowym narzędziem pracy, bo pracujemy naszymi emocjami i ciałami. A czego ja się nauczyłam? Kurczę, mnóstwa rzeczy, bo ja tu jestem od dwudziestego, dwudziestego pierwszego roku życia. Więc jest to mnóstwo czasu i byłam w zupełnie innym miejscu kiedy zaczynałam tą pracę. Cały czas się uczę. Sama nie wiem, ale pamiętam że dużym odkryciem było dla mnie, że mam niesamowity przywilej, że żyję w bardzo dużej różnorodności, bo mieszkam w kraju i w mieście, w którym wcale tak dużo tej różnorodności nie ma. Teraz jest trochę inaczej, Warszawa się mocno zmieniła i da się tu spotkać osoby z wielu różnych krajów, w innych okolicznościach, pójść do Bazy, spotkać na studiach osoby z Erasmusa. Ale kiedy jeszcze zaczynałam, Warszawa była strasznie monolityczna, biała, monojęzykowa, a ja szłam do pracy i miałam tam miks języków, miks tego jak ludzie wyglądają, skąd pochodzą, ich kultury i kuchni i tego jak ze sobą przebywają. I pamiętam że jak poszłam na warsztaty z edukacji międzykulturowej z PFM-u i tam przerabialiśmy teorię kultur i różnych wyznaczników tego jak kultura wpływa na funkcjonowanie ludzi – percepcji czasu, bliskości itd., to zauważyłam, że w ośrodku przeżywam to na bieżąco, wychodząc ze swojej polskiej społeczności i doświadczam innego świata który jest całkiem różnorodny. I od kilku lat cały czas doświadczam tego świata, to jest niesamowite i było dobrym przygotowaniem do innych moich działań, też oddolnych.

Wesprzyj nas na Patronite!
Projekt Przystanek „Świetlica” jest realizowany i współtworzony w partnerstwie z International Rescue Committee (IRC). Informacje przedstawione na tej stronie są wyłącznie stanowiskiem Fundacji dla Wolności i nie mogą być identyfikowane ze stanowiskiem IRC.
Projekt Przystanek „Świetlica” jest współfinansowany ze środków Fundacji Drzewo i Jutro.